WPOMNIENIA ZE SŁUŻBY W MW RP
Kontradmirała w st. spocz. Henryka Pietraszkiewicza
PIERWSZA PROMOCJA
Przypadło mi mówić o 50. rocznicy ukończenia Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej przez pierwszy powojenny rocznik. Temat ten jest dla mnie tylko
z pozoru łatwy, ponieważ także należę do tej promocji. Przy uczuciowym zaangażowaniu brak jest należytego dystansu, a granica między obiektywnym a subiektywnym trudna do wyczucia. Nie będzie więc to referat, lecz kilka moich osobistych odczuć i refleksji. Sądzę, że w niektórych kwestiach nasze poglądy mogą się znacznie różnić. Układ sytuacji międzynarodowej po II wojnie światowej spowodował w Polsce zmianę ustroju. Chociaż istniała Polska Marynarka Wojenna na Zachodzie, której zadaniem było także przygotowanie do odbudowy MW po wojnie, jednak
w ówczesnych warunkach nie można było tego zrealizować w planowanym kształcie. Wynikła więc potrzeba powołania Oficerskiej Szkoły Marynarki Wojennej celem kształcenia oficerów odpowiadających zakładanym - politycznym i społecznym - wymaganiom nowego ustroju.
Lata 1944-1947 miały jeszcze sporo cech politycznego pluralizmu. Do pracy w nowej marynarce stanęło pokolenie, umownie nazwane przeze mnie przejściowym - lat 1945-1950 - a więc oficerowie marynarki wojennej, powracający z obozów jenieckich i z Wielkiej Brytanii, oficerowie wojsk lądowych oraz oficerowie radzieccy o zmiennej liczbie i statusie. W latach 1946-1950 dominującą pozycję w MW zajmowali przedwojenni oficerowie marynarki wojennej. Do tego przejściowego pokolenia zaliczam także dwa pierwsze roczniki "kursanckie", ponieważ przyszły do szkoły już w stopniach oficerskich lub podoficerskich, z pewną praktyką służby, znaczna część także z doświadczeniem walki na froncie i partyzantce, a sama ich obecność w MW, chociaż dopiero w szkole, miała już określony wpływ na ogólną atmosferę tego okresu. W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych - okresie dominacji oficerów radzieckich - będą na trzeciej pozycji, po oficerach wojsk lądowych. W tym czasie zaczynają zdobywać praktykę służby na okrętach, w sztabach, uczelni, a niektórzy także specjalistyczne przeszkolenie w szkołach radzieckich. Polityczne zmiany roku 1956 wysuwają ich w następnych latach, wraz z kolejnymi rocznikami OSMW, na decydujące miejsce w MW.
W małym już stopniu przypominali wówczas siebie z lipca 1946 r., gdy jako kandydaci na pierwszy rocznik meldowali się, w różnych stopniach i mundurach, na Oksywiu. Nie mieli za sobą ukończonego liceum, jak to w wymaganiach dla OSMW początkowo zakładano, a wstępne sprawdziany nie były także pomyślne. Roczniki z maturą zostały mocno przetrzebione przez wojnę, były też potrzebne w wielu innych miejscach, a znaczna część ocalałych nie na tyle przychylnie nastawiona do nowego ustroju, by dobrowolnie zgłaszać się do służby zawodowej. Ówczesne hasło "nie matura lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera", wobec nas już się urzeczywistniło.
W naszym wypadku chodziło o przekwalifikowanie, a jednocześnie podciągnięcie naszej wiedzy ogólnej do poziomu wymagań średniego wykształcenia.
Pochodziliśmy, w znacznej mierze, ze swego rodzaju wyznaczenia. Dywizje dostały limit i same przeważnie nie wiedziały, co czeka wysyłanych oficerów. Większość z nas dowiedziała się o co chodzi dopiero w czasie rozmów kwalifikacyjnych w Warszawie. Znaczna część nas już wcześniej podjęła decyzję o pozostaniu w służbie zawodowej. Motywy takiej decyzji były różne:
- wysoki prestiż oficera w społeczeństwie, a szczególnie oficera marynarki wojennej;
- zamiłowanie do służby wojskowej;
- możność awansu społecznego i ukończenia średniego wykształcenia przez tych, którzy nie mieli tych możliwości ze względu na wiek, wojnę i okupację;
- możność trwałego zaczepienia się w życiu dla Sybiraków
i repatriantów, którzy w wyniku wojny utracili dom i inne dobrodziejstwa społecznej zasiedziałości; - przekonanie o potrzebie istnienia wojska, w tym także MW, zdolnego do obrony odzyskanej niepodległości oraz zdobyczy społecznych nowego ustroju;
- zaciekawienie i sentyment do morza będące, w znacznym stopniu, rezultatem propagandy morza przez przedwojenną Ligę Morską.
Wprawdzie szukaliśmy jeszcze swego miejsca w świecie, ale mieliśmy też już duże pretensje do dorosłości i samodzielności, więc początkowo czuliśmy się nieco nieswojo w kursanckiej masie ubranej w odindywidualizujące marynarskie drelichy. Nasze zdolności i pilność były raczej przeciętne.
A jednak, już w pierwszym roku nauki wszystko zaczęło się jakoś układać. Odeszli ci co nie mogli, a częściej nie chcieli sprostać wymaganiom. Poważnieliśmy i stabilizowaliśmy się. Nauka szła coraz lepiej. Atmosfera koleżeństwa i kultura przełożonych sprzyjały pokonywaniu przez nas zawiłości programowych i uciążliwości życia koszarowego.
Ze szkoły wynieśliśmy minimum niezbędnej wiedzy specjalistycznej
i ogólnej, podstawy etyki zawodu i prawie nic taktyki.
Mieliśmy szczęście, że największy wpływ na przekształcenie nas w oficerów marynarki wojennej mieli przedwojenni oficerowie. Stało się to w ostatniej chwili - rok 1949 był już bowiem początkiem gwałtownego rugowania ich ze służby. Zdążyliśmy więc jeszcze częściowo przejąć tradycje MW ukształtowane przed nami, chociaż w założeniu Warszawy mieliśmy te tradycje łamać i przekształcać. Naraziło to nas w przyszłości na zarzuty przeceniania roli marynarki, ale i nieco uodporniło na naciski.
Z należących do tradycji poglądów przejęliśmy przekonanie, że:
- MW RP powinna mieć w Siłach Zbrojnych znaczną autonomię organizacyjną, szkoleniową i administracyjną, czego wymaga odrębny charakter teatru działań, sposoby walki i codzienne bezpieczeństwo okrętów;
- okręt i załoga tworzą nierozerwalną całość, a o wartości okrętu
w walce, obok walorów technicznych i wyszkolenia, decyduje wola dowódcy wsparta zgraniem i karnością załogi, stąd szczególna rola osobowości dowódcy okrętu; - morze dzieli w czasie wojny, ale łączy w czasie pokoju;
- nawet w czasie wojny należy ratować rozbitków przeciwnika, o ile tylko nie uniemożliwiają tego względy wykonania aktualnego zadania.
Nasz egalitaryzm odrzucał natomiast uznanie zasadności wyjątkowo wysokiej pozycji społecznej oficera. Jego dużego dystansu wobec podoficerów
i marynarzy, a także obowiązujące oficera szczególne konwenanse
z kodeksem Boziewicza włącznie.
Z tradycyjnych norm postępowania przyjęliśmy:
- uznanie wierności banderze za wartość nadrzędną;
- oddanie służbie na morzu i dumę ze służby w MW RP (chociaż
w praktyce nieraz duma górowała nad oddaniem); - dążenie do utrzymania między okrętami i załogami, trudnej do zdefiniowania, morskiej elegancji;
- szacunek i przywiązanie do przedwojennej formy marynarskich mundurów, co znalazło swój dobitny wyraz po zmianach 1956 r.
Obyczaje na okręcie oraz ceremoniał wg tekstu RSO z 1932 r. nie podlegały dyskusji, chociaż później utrzymanie niektórych zasad (np. bezpośredniego zwracania się na okręcie do właściwej osoby bez prośby o to osoby starszej) wymagało twardej obrony1.
Wymienionych zasad i poglądów nie podano nam w postaci skodyfikowanej - z wyjątkiem RSO - lecz w treści innych przedmiotów, często w formie uwag czy komentarzy. Uwiarygodniano je zazwyczaj przykładami służby i walki na morzu w różnych marynarkach.
W nasze przekwalifikowanie i wyszkolenie duży wkład wniosła cała kadra OSMW. Uświadamialiśmy to sobie coraz bardziej w miarę upływu lat naszej służby. Na naszą szczególną wdzięczność niewątpliwie zasłużyli:
- komendanci - kmdr por. Stanisław Mieszkowski oraz kmdr ppor. Adam Rychel;
- dyrektorzy nauk, dowódcy oddziałów, kursów i wykładowcy - komandorowie porucznicy Tadeusz Konarski, Władysław Trzciński, Karol Zagrodzki i komandorowie podporucznicy - Jacenty Dehnel, Zygmunt Jasiński, Wienczysław Kon, Zbigniew Kowalski, oraz kapitanowie marynarki - Klemens Kolasa, Stanisław Leszczyński, Andrzej Pierzyński, Bronisław Szul, Jan Wąsowicz, Stanisław Żochowski, Jerzy Żytowiecki, por. mar. Zbigniew Deżakowski, chor. Piotr Szkolnicki i inni.
Dominującą osobą w szkole był jej pierwszy komendant kmdr ppor.
a następnie kmdr por. Stanisław Mieszkowski. Krępa sylwetka, pyknik, silna dolna szczęka, churchillowski podbródek, znaczna łysina, pewność siebie. Wykładał nam historię wojen morskich. Potrafił zainteresować nią najbardziej opornych. Niektórym do dziś to zostało. Szczególną sympatią darzył holenderskich admirałów XVII wieku.
O jego szerokich zainteresowaniach może świadczyć następujące zdarzenie: Raz po zajęciach miałem okazję towarzyszyć mu przy oględzinach jednostki zbudowanej z grubych dębowych bali. Poszukiwał wówczas jednostki nadającej się, po odpowiedniej przebudowie, na okręt szkolny. Statek, który oglądaliśmy nie uzyskał jego aprobaty. Przy okazji mogłem wysłuchać czego chce od okrętu szkolnego i dlaczego oglądany kandydat nie odpowiada minimalnym nawet wymaganiom. Komendant oglądał też mały basen portowy pod kątem zainstalowania tam wieży do skoków z trampoliny. Miały one wyrabiać u podchorążych odwagę. Wiele lat później czytałem, że podobny pogląd miał gen. Mossor. Skoki do wody miały być tylko jednym
z elementów systemu kształtującego charakter. Komendant, jak się zorientowałem z jego słów, dopiero ten system opracowywał. Niestety zamiaru swego nie zdążył zrealizować ani chyba do końca opracować. Ze wstydem muszę przyznać, że ani jako komendant Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej, ani będąc już w Dowództwie Marynarki Wojennej nie podjąłem tego tematu.
Wydaje mi się, że nadal kształtowanie charakteru, czy jak to się teraz nazywa - pożądanych cech osobowości, pozostaje głównie jako postulat i nie znalazło swego miejsca w ukierunkowanej i konsekwentnej praktyce.
W następnym roku kmdr Mieszkowski odszedł ze szkoły, a w kilka lat później także z życia w jakże tragicznych okolicznościach.
Drugim z kolei komendantem był kmdr por. Adam Rychel. Wysoki, szczupły, powolny w ruchach, o pedantycznym usposobieniu, zachowujący powagę
w każdych okolicznościach. Wydawał się być samotnikiem pochłoniętym całkowicie pracą. Wykładał nam nawigację. Dzięki jego wysiłkom opanowaliśmy ją dobrze. Jako komendant był mniej widoczny niż poprzednik, wnikał jednak bieżąco we wszystkie dziedziny życia szkoły i nic nie działo się bez jego wiedzy i woli.
Dużą indywidualnością był kmdr ppor. Wienczysław Kon. Wysoki, sylwetka sportowca, trochę niecierpliwy, cenił czas, duży talent dydaktyczny, konkretny w wypowiedziach. Wykładał radiotechnikę i radar, przez to był dla nas także symbolem nowoczesności. W poglądach wykazywał się dużą samodzielnością i odwagą. Mówił co mu się nie podoba w państwie, a i o nas potrafił użyć słów, które szły nam w pięty. Właśnie za to był bardzo szanowany, chociaż nieraz zjeżaliśmy się na jego opinie.
Świetnym wykładowcą artylerii i wzorem poprawności zachowania był I oficer artylerii na ORP "Wicher" z września 1939 r. - kmdr ppor. Zbigniew Kowalski. W nim i kmdr. por. Zbigniewie Przybyszewskim widzieliśmy uosobienie świetności naszej morskiej artylerii i przedłużenie jej tradycji.
Naszym pierwszym dowódcą Oddziału Szkolnego był kpt. mar. Jacenty Dehnel. Mimo średniego wzrostu i mało atletycznej budowy, miał w sobie jakąś, trudną do określenia cechę ostrzegającą otoczenie - zaczepiać go raczej nie warto. Słynął z odwagi (dwukrotny kawaler Orderu Virtuti Militari), prostolinijności i niewyparzonego języka. Uczył nas Regulaminu Służby Okrętowej. Ponieważ szkoła miała wówczas tylko jeden egzemplarz tego regulaminu, metoda zajęć przypominała znany z opisów cheder - uczniowie uczą się na pamięć powtarzając tekst za mełamedem. Chociaż był z nami tylko niecały rok, pozyskał nasze serca i trwałe miejsce w pamięci jako "nasz dowódca".
Barwną postacią był kpt. mar. Andrzej Pierzyński. W sylwetce i stroju poprawność a jednocześnie pewna swoboda. Żywego i pogodnego usposobienia, taktowny, inteligentny, dobry wykładowca. Miał z nami trygonometrię sferyczną. W 1948 r. w czasie naszej letniej praktyki na trałowcach był także dowódcą ORP "Mewa". Jako młody żonkoś ciężko znosił rozstanie z domem. Opuszczamy na kilka dni Gdynię. Alarm manewrowy, d.o. na pomoście, żegnająca żona na molo. Padają komendy przeplatane pożegnalnymi wtrętami: "Rufową rzuć. Pa, Karolciu, pa. Ster prawo na burtę. Do widzenia Karolciu, pa, pa..." - aż do odejścia poza łączność głosem.
Jedną z namiętności pana Andrzeja były szachy. Organizował szkolne rozgrywki i pilnował ustalonych terminów. Adaś Kuźma, który chętnie grał
w szachy, ale nie lubił przymusu, był jednym z wyłamujących się. Wreszcie, na zajęciach, został dorwany dramatycznymi słowami: "Nooo Kuuuźma? Albo rybka albo pipka!". "Pipka panie kapitanie" - odpowiada skruszony, jednak niepokorny i rezygnujący z dalszej gry, Kuźma.
Po odejściu z Marynarki Wojennej siedem lat pracował na lądzie. Później, aż do emerytury, pływał na statkach i uganiał się za motylami. Miał ich bogaty zbiór. Była w tym także pewna rysa jego charakteru - dążenie do uchwycenia i utrwalenia czegoś pięknego i ulotnego.
Materiały wybuchowe wykładał kmdr por. Władysław Trzciński. Wywody teoretyczne wspierał przykładami z najnowszej praktyki. W OSMW był tylko wykładowcą dochodzącym. Na co dzień zajmował się niszczeniem
i rozbrajaniem amunicji i materiałów wybuchowych, których po wojnie bardzo dużo pozostało na terenie portu, plaży, w Babich Dołach i Wąwozie Ostrowieckim. Wszyscy nasi dowódcy i wykładowcy, nie tylko wymienieni, zasługują na naszą wdzięczność, serdeczne słowa i zachowanie w panteonie zasłużonych dla Marynarki Wojennej i spraw polskiego morza.
Większość już odeszła na zawsze. Z wyjątkiem "Błyskawicy", odeszły także okręty, które były częścią ich życia, których martwe żelazo poruszali swą wolą, uczłowieczali swą osobowością. Niewątpliwie żyją jeszcze w pamięci swych rodzin i przyjaciół, ale coraz mniej jest tych, co ich znali z morza, ze służby.
Mimo iż tylu wyszkolili i wychowali - tej części pamięci o nich grozi zagłada. Jest naszym - Stowarzyszenia Oficerów Marynarki Wojennej RP - obowiązkiem temu zapobiec w miarę naszych sił i możliwości.
Przetrwalnikiem porządków przedwojennej SPMW był chor. Franciszek Graban. Wobec kursantów nie mógł egzekwować ich w pełnym wymiarze, krępowały go nasze oficerskie stopnie. Mógł sobie użyć dopiero na następnych rocznikach. Ci, którym dawał w kość, po kilku latach nie mieli już do niego pretensji. Jeszcze przedwojenna legenda pozwoliła mu przetrwać
i do dziś chroni od zapomnienia.
Nie sposób pominąć zasług dowódców okrętów, na których odbywaliśmy praktyki, przede wszystkim dowódców "Błyskawicy" - kmdr. ppor. Wacława Krzywca, a po nim kmdr. ppor. Zbigniewa Węglarza, oraz "Iskry" - kpt. mar. Juliana Czerwińskiego, jak również oficerów, chorążych i podoficerów tych okrętów.
Nasz ówczesny stosunek do przedwojennej kadry był dwoisty. Z jednej strony, wynikający z ideologii, dystans i uprzedzenie, a z drugiej, na skutek dłuższych osobistych kontaktów i postępów naszego przekwalifikowania, stały wzrost ich autorytetu, sympatii do nich i chęci naśladowania, chociaż bez przyznawania się do tego zbyt głośno. Była pewna niezręczność we wzajemnych stosunkach. Nasze nieobycie i surowość mogły być niekiedy odbierane jako brak szacunku i arogancja. Wiedzieli, że przyszliśmy ich zastąpić. Nie spodziewali się też wdzięczności za utorowanie nam dalszej drogi.
Dużą życzliwość i pomoc okazywał nam zastępca komendanta do spraw polityczno-wychowawczych kpt. Władysław Dziadek.
Na naszą wdzięczność i pamięć zasłużyli też wykładowcy przedmiotów ogólnokształcących, szczególnie zaś niezapomniany kpt. Stefan Zagórski, jak również Władysław Wojnowski - wówczas jeszcze student politechniki,
a także wykładowcy przedmiotów społeczno-politycznych - kpt. Eugeniusz Faust oraz porucznicy Tadeusz Dziekan i Zdzisław Kołodyński.
Kpt. Stefan Zagórski, zwany przez nas Aszą, był wykładowcą matematyki
i przedmiotów pokrewnych. Średniego wzrostu, astenik, ciemny włos z zaawansowaną siwizną, wąsik - dwa pasemka pod dziurkami nosa, bardzo wrażliwy, duże poczucie humoru. Przed wojną był topografem czy geodetą - z tego żył, a wolny czas poświęcał muzyce. Był nawet autorem jednego
z popularnych przed wojną szlagierów. W czasie służby w OSMW, w wolnych chwilach, pracował nad teorią, w której matematyka spotykała się z muzyką. Nie słyszałem, aby wyniki tej pracy opublikował. Winę za to ponosi zapewne nie tyle lubiany i szanowany przez nas Asza, ale sama materia badań. Widocznie śledząc przedmiot swych badań doszedł do martwego punktu i siłą rzeczy na nim utknął. Sądzę, że w ogóle nie zamierzał jej publikować. Była to strefa prywatności Aszy, przemyśleń, wyłączenia się z nadmiernej liczby służb i zajęć, którymi go, jako mieszkającego w koszarach, hojnie obdarzano. Pole wyłącznie jego, poza możnością zawłaszczenia przez kogokolwiek. Przeżycia wojny, którą przetrzymywał w Rumunii, nadwątliły
i tak niezbyt mocne Aszowe zdrowie - zaczęły go gnębić wrzody żołądka
a stąd i zmienność nastroju. Odpływ choroby powodował częstowanie nas takimi mniej więcej monologami: Pan Studziński Władysław! Ach, pan nie Władysław?! Nie szkodzi, proszę do tablicy. Kreskę ułamkową potrafi pan napisać? Świetnie! Jak pan namalował taką udaną kreskę to pan wszystko zrobi. No to na przykład, par exemple, zum Beispil, na primier facim-taki przykładzik. Słowom tym towarzyszył szelest kartek w poszukiwaniu "symfonii" jaką chciał uraczyć rzekomego Władysława. Przypływ choroby przynosił nakładanie się fal jego cierpienia i naszej matematycznej nieudolności, nasilanie się kwasów nie tylko żołądkowych u Aszy.
Przedstawiłem tu sylwetki tylko niektórych naszych wojskowych wychowawców, one, siłą rzeczy, fragmentaryczne, i widziane z ograniczonej perspektywy ucznia. Sądzę, że wspomniani tu uczestnicy sytuacji humorystycznych wybaczą mi to - humor jest przecież dobrym spoiwem wzajemnych ludzkich stosunków.
Nasza promocja, do której stanęło nas 28, odbyła się 25.09.1949 r., przy pięknej pogodzie. Komendantem szkoły był już kmdr Robert Satanowski - trzeci i ostatni nasz komendant. Niewysoki, utrzymujący dystans, bardzo dbały o swą powierzchowność, wypowiadający się mało i z dużym rozmysłem. W czasie wojny był dowódcą samodzielnego oddziału partyzanckiego na Wołyniu. Stanowisko komendanta OSMW było jego pierwszym i ostatnim w Marynarce Wojennej. Nie miał z nami żadnych zajęć
i mieliśmy z nim mały kontakt.
Oficerom podniesiono stopnie, podoficerów awansowano na podporuczników lub chorążych marynarki. Marszałek Michał Rola-Żymierski dotknął każdego buławą, wręczył zegarek i książkę z odpowiednim wpisem. Po uroczystościach towarzyszących i defiladzie był wspólny obiad
z zaproszonymi gośćmi. Było dużo przemówień, mnie też jako prymusowi kazano przemawiać, ale kto co wtedy mówił ani słowa nie pamiętam. Generalnie uznano, że czas piskląt się skończył, trzeba iść do jednostek, pracować i dalej się uczyć.
Większość z nas otrzymała przydziały na okręty - na dowódców i zastępców dowódców okrętów lub na oficerów wachtowych. Znalazłem się w grupie czterech skierowanych na okręty podwodne. Na wstępie zorganizowano nam półroczny kurs pływania podwodnego, abecadło niezbędne dla służby na tych okrętach.
Nasza wiedza i zdobywanie umiejętności były jednak zbyt małe wobec zajmowanych stanowisk. Możliwości nauki w kraju i poza nim otwierały się powoli. W 1950 r. ośmiu z naszego kursu wysłano na kursy specjalistyczne
z nawigacji i artylerii do Leningradu. Od 1954 r. zaczęto kierować do Akademii Marynarki Wojennej w Leningradzie. Z naszego rocznika ukończyło ją pięciu kolegów, a sześciu tamże wyższe akademickie kursy. Jeden skończył Akademię Budowy Okrętów i Uzbrojenia w Leningradzie, jeden WAT
w Warszawie, 10 skończyło studia zaoczne I stopnia na wydziale pokładowym w WSMW. W latach 60. trzech uzyskało dyplom magistra historii na Wyższej Szkole Pedagogicznej w Gdańsku. Trzech z naszego kursu uzyskało tytuł naukowy doktora, a jeden profesora nadzwyczajnego. Z kolegów, którzy poszli na pływanie do marynarki handlowej dwóch uzyskało dyplom kapitanów żeglugi wielkiej. Z naszego rocznika był jeden admirał, jeden wiceadmirał i dwóch kontradmirałów. Sześciu kolegów służyło krótko, odeszli do rezerwy w latach 50., z różnych przyczyn. Pozostali dosłużyli się poważnych stanowisk, w tym: dowódcy MW - 22, szefa Sztabu MW - 23, zastępcy dowódcy MW do spraw liniowych - 14, zastępcy dowódcy MW - szefa służb technicznych i zaopatrzenia MW - 15, dowódcy flotylli - 36, dowódcy bazy - 47, dowódcy brygady - 28, komendanta WSMW - 39, zastępcy komendanta WSMW - 510, szefa hydrografii - 111, attaché - 212. Przedtem dowodzili różnymi okrętami, w tym jeden - niszczycielem a trzech - okrętami podwodnymi. Ostatni z nas przeszedł na emeryturę w 1986 r. Szesnastu już zmarło, o dwóch brak wiadomości. Pozostali trzymają się Trójmiasta, jedynie Adam Kuźma od 40 lat jest warszawiakiem.
Rocznice skłaniają do ocen, chociaż przeważnie niezbyt odkrywczych, przyjęte jest bowiem przy takiej okazji chwalić i nie ganić. W naszym wypadku zainteresowanie naszą 50. rocznicą jest wyrazem tęsknoty do czasów młodości, szczytowej sprawności, szukania oparcia w swej, chociaż maleńkiej grupie społecznej, przezwyciężania wspólnym wysiłkiem zwątpień w ideały naszego życia i minionej służby, zwątpień napędzanych przez ciągłe wmawianie społeczeństwu, że nasza służba była wręcz szkodliwa, a życiowa energia rozładowana na jałowym, a nawet - społecznie i politycznie - biegu wstecznym. Cóż zwycięzcy nawet swe zawinione klęski przedstawiają w glorii szlachetnych poświęceń. Natomiast zwyciężonym przypisuje się niecne zamiary i odmawia moralnego prawa do obrony motywów działania. Nie możemy zaprzeczyć - jako żołnierze 1 i 2 Armii WP byliśmy także w swoim czasie zwycięzcami, chociaż trochę, jak w piosence sąsiadów "z oczami pełnymi łez". Też byliśmy wówczas mało wyrozumiali.
Dziś uważa się nas za resztówkę politycznie przegranej formacji. Nasz rocznik, nie tylko zresztą on, był niewątpliwie żywą cząstką tej formacji,
i jako należący do twórców i spadkobierców tradycji walczącego z okupantem zwycięskiego Wojska Polskiego, i jako, w większości, członkowie rządzącej partii oraz jako ci, którzy wraz z pozostałymi kursanckimi rocznikami mieli
w latach 1957-1982 największy wpływ na kształt MW RP. Historia nie zweryfikowała naszej pracy drogą wojny, nie możemy więc powołać się na ocenę najbardziej obiektywną. Świadectwa ćwiczeń i inspekcji były wiarygodne w innym układzie i dziś mało znaczą.
Wydaje mi się, że właściwym kryterium oceny naszej służby może być:
- stopień przydatności do służby tej części kadry, na której przygotowanie mieliśmy jeszcze wpływ;
- pozytywny, wychowawczy wpływ służby w MW na kadrę oraz podoficerów i marynarzy służby zasadniczej w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych;
- trwały wkład MW w rozwój morskiego potencjału państwa
w omawianym okresie.
Twierdzę, że we wszystkich wymienionych dziedzinach ocena jest pozytywna. Przedstawienie szerokiego uzasadnienia przerasta ramy mego wystąpienia, chociaż takie opracowanie jest pożądane. Nie twierdzę, że to nasze roczniki głównie się do tej pozytywnej oceny przyczyniły, miały jednak na to znaczny wpływ. Nie mamy więc powodów, by stale klęczeć i posypywać głowy popiołem.
Nie byliśmy jakąś korporacją. Więzy szkolne coraz bardziej się rozluźniały.
Z upływem lat pojawiły się nawet elementy "wojny na górze", nie zawsze zrozumiałe, dyktowane niestety raczej chęcią dominacji, a nie merytorycznymi sporami.
Okres topnienia śniegu - w przyrodzie piękny i ożywczy - przeżywaliśmy tylko raz w 1956 r., była to jednak tylko odwilż - późniejsze słońca już nas tylko mroziły.
Wierzyliśmy, że trzeba i można zbudować sprawiedliwy ustrój społeczny oraz zasobną i silną Polskę. Zależności od ZSRR nie traktowaliśmy zbyt dramatycznie, uznając, że takie są międzynarodowe uwarunkowania oraz cena przetrwania i rozwoju kraju. Obserwowaliśmy też stałe tych więzów rozluźnianie, np. pozbywanie się doradców.
Wiele rzeczy, i w wojsku, i w partii nam się nie podobało. Niestety nie popieraliśmy swą postawą szczerości głoszonych poglądów, uginając się przed jezuicką taktyką prawomyślności, sprowadzającej wszelkie próby dyskusji nad dogmatami do insynuacji o wrogie, obce wpływy. Powodowało to, że wypowiadane przez nas poglądy nie zawsze były naszymi. Prowadziło to do łamania charakterów, chociaż mało kto zdawał sobie sprawę, jak to jest szkodliwe dla wojska, a jeszcze bardziej dla partii. Zresztą zagadnienie etyki jest w marksizmie opracowane nie najlepiej. Nie załatwiła tego także tak wnikliwa, chociaż zbyt wielosłowna "Etyka Wojska Polskiego". W praktyce górował dogmat: "jest dobre to co jest dobre dla partii" - czyli cel uświęca środki.
Wierzyliśmy w reformowalność ustroju. Stale nas o tym zapewniano, nawet wówczas, gdy już cofaliśmy się na całej linii. Wierzyliśmy, że nasza praca
w MW jest tych reform elementem.
Nie zawsze dobrze pojęty interes służby przesłaniał niekiedy prawa jednostki, nawet nie ogół praw, a głównie prawo do godności. Czyż nie zdarzało się nam deptać ją jedynie dla własnego spokoju lub nawet bez żadnej przyczyny. W danym wypadku winę ponosi nie ideologia, a nasz brak kultury osobistej. Brak, który nie tak łatwo usunąć. A ludzie nie chcą być trawą.
Twierdzi się, że z radzieckich szkół wojskowych wynosiło się nie wiedzę
a jedynie indoktrynację. Jest to naturalnie bzdura. Akademia może mieć różny poziom i przede wszystkim uczy myśleć, a co studiujący z niej wyniesie zależy głównie od niego. Z własnej obserwacji wiem, że dobrych pracowników i wykładowców z przedmiotów politycznych było tam mało.
Krzywym okiem patrzy się też na nasz udział w Zjednoczonej Flocie Bałtyckiej, a czyż doświadczenia stąd wyniesione nie owocują dziś ułatwieniami w przystosowaniu do obecnego układu?
Byliśmy niewątpliwie rocznikiem sukcesu i wydawało nam się, że naszej starości nie będzie towarzyszyło uczucie poniżenia i straconego życia - nie dla siebie, a dla ojczyzny. Naturalnie można nam zarzucić, że niekiedy zadania przerastały nasze możliwości, że sami nie znaliśmy zachodnich języków i zaniedbaliśmy ich nauczanie w naszej szkole, że ocenialiśmy oficerów bardziej pod kątem przydatności codziennej, a nie wojennej, że nasze słowa i czyny nie zawsze odpowiadały uznawanym zasadom.
Niewątpliwie jeszcze nie tak dawno byliśmy trochę Pigmalionami i do dziś nam to całkowicie nie przeszło.
Jest jeszcze sporo pytań z minionego okresu, na które brak zadowalających odpowiedzi. Mam nadzieję, że to kiedyś nastąpi. Obawiam się jednak, czy ten kto sam nie służył i tego nie przeżył będzie sędzią sprawiedliwym. Tym bardziej że stroniliśmy od pióra, pozostały tylko nieliczne artykuły, nikt nie pisał dzienników i nie opracował wspomnień, a więc nie pozostawiamy materiałów na piśmie, które mogłyby świadczyć o czasie i o nas.
Budujący używali w czasie przebudowy także zdatnego budulca
z poprzedniego domostwa. Wierzę, że nasza praca i służba zostaną również tymi bezimiennymi kamieniami w fundamencie nowej budowli - obecnej
i przyszłej Marynarki Wojennej Rzeczypospolitej Polskiej.
No, a dziś w górę serca i niech nam żyje nasza szkoła, która w czasie, gdy my już karleliśmy, wyrosła na Akademię Marynarki Wojennej.
(Treść wystąpienia na spotkaniu 21 września 1999 r. Koła nr 1 Stowarzyszenia Oficerów Marynarki Wojennej, wydrukowana w "Przeglądzie Morskim", 2000 nr 1, s. 76-86)
© 2012 SO Marynarka Wojenna. Wszelkie prawa zastrzeżone.