SO MW
2015-04-10 07:08
W PIĄTĄ ROCZNICĘ TRAGEDII

Celem poniższych wspomnień o admirale floty Andrzeju KARWECIE jest przedstawienie Go jako normalnego morskiego oficera, który najwyższą godność w Marynarce Wojennej RP osiągnął dzięki swoim cechom charakteru, swojej ciężkiej pracy i wytrwałości w dążeniu do celu. Był kochającym i kochanym mężem, dobrym ojcem dbającym o dom, który stworzył z żoną.

Marioli, Mai, Ewie i Kamilowi – w piątą rocznicę Tragedii Smoleńskiej – wspomnienie to dedykuje kmdr por. dypl. w st. spocz. Marian B. FABISZ, były dowódca 13. dTR, obecnie członek Koła nr 13 Stowarzyszenia Oficerów Marynarki Wojennej RP.

ŻYCIORYS PISANY TRAŁAMI

Andrzej KAEWETA był normalnym podchorążym, nie miał wujka generała ani nie był „pomazańcem” polityków, któremu już za rekruta „ścielono dróżkę” kariery bądź naukowej, bądź dowódczej i obowiązkowo w Gdyni. Dlatego trafił na Hel, którego unikali wszyscy żołnierze – i w dodatku na trałowce, gdzie służba była wyjątkowo ciężka, gdzie nigdy nikogo nie „przywieźli w teczce” na dowódcze stanowisko. Bo nikt nie chciał, bo każdy się bał – i Helu, i dojazdów, i trałowców...Bo nikt spoza dywizjonu nie dałby rady. Andrzej KARWETA służył w 13. Dywizjonie Trałowców 20 lat, dowodził nim prawie 6 lat, co udało się jak dotąd niewielu oficerom.

Letnie przedpołudnie 1982 roku. Na biurku dowódcy 13. Dywizjonu Trałowców, wchodzącego w skład 9. Flotylli Obrony Wybrzeża dzwoni telefon. Szef Wydziału Kadr Flotylli powiadamia, że przybyli absolwenci Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej (WSMW), z których kilku trafi do dywizjonu. Aktualnie odbywa się ich spotkanie z dowódcą flotylli, a o godz. 11 można się z nimi poznać i zaprosić na dywizjon. Radość dowódcy dywizjonu była ogromna. Nareszcie będzie można uzupełnić załogi okrętów. Średnio na każdym okręcie brakowało dwóch oficerów, nawet oficerów politycznych. Przedstawiciele Kadr Marynarki Wojennej zapewniali, że w tym roku dywizjon otrzyma najlepszych absolwentów i w takiej ilości, że skończą się wszelkie trudności kadrowe. Dowódca rozmarzył się - już widział meldunki dowódców okrętów o planowej realizacji urlopów kadry, już słyszał meldunki szefa sztabu o pełnej obsadzie okrętu dyżurnego, o ukompletowaniu kadry okrętu udającego się na linię pełnienia dalekiego dozoru... Tym dowódcą – marzycielem byłem ja.

Z dowódcą dywizjonu ścigaczy udaliśmy się do sztabu flotylli. Na sali odpraw siedziało kilkunastu oficerów. Oni już wiedzieli do której jednostki są skierowani, wiedzieli, że nie mają szans na mieszkanie w najbliższym czasie. Jeden z nich, szczupły blondyn zdecydowanie rzucał się w oczy. Jego twarz wyrażała i niezadowolenie i bezsilność.

Spotkanie trwało krótko. Podano nazwiska oficerów przydzielonych do poszczególnych dywizjonów. Blondynek trafił na trałowce. Nawet na okręt miał najdalej, bowiem trałowce cumowały przy molo południowym – najbardziej oddalonym od bramy wejściowej do portu...Cały czas pod wiatr... .

Miałem wstręt do teczek personalnych i nigdy nie przeglądałem ich osobiście. Dlatego w czasie gdy młodzi oficerowie spożywali swój pierwszy posiłek na okrętach szef sekcji org-ewid. scharakteryzował mi każdego z przybyłych oficerów. Wśród przybyłych jeden z oficerów był żonaty i miał już dziecko. Nie miał mieszkania, mieszkali z żoną i dzieckiem w akademiku, żona kończyła studia. Tym oficerem był ppor. mar. mgr inż. Andrzej KARWETA. W głębi duszy nie dziwiłem się niezadowoleniu młodego oficera. Garnizon Hel cieszył się – niesłusznie zresztą - złą sławą wśród kadry i marynarzy. Straszono Helem podchorążych WSMW, kadetów Szkoły Chorążych, elewów Podoficerskiej Szkoły Specjalistów Morskich (PSSM) i marynarzy – rekrutów w Ustce. Mało ciekawe położenie geograficzne, kontrole przepustek na bramach oddzielających Hel od reszty świata (złośliwcy określali krótko: z trzech stron morze – z czwartej WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna). Średnio osiem dni szkoleniowych w miesiącu spędzonych w morzu, częste alarmy sztormowe w okresie wiosenno - jesiennym powodujące, że kadrze nie zezwalano na opuszczenie okrętów, wysoka gotowość bojowa nakazująca codzienne pozostawanie na okręcie oficera, cotygodniowe dyżury w grupie bojowej, pełnienie dalekich dozorów głównie w miesiącach jesienno - zimowo - wiosennych, braki kadrowe, rozbudowana ilość służb, brak mieszkań. Wszystko to skutkowało tym, że oficer bywał po południu w domu nie częściej niż 10 dni w miesiącu. W jeszcze gorszej sytuacji byli oficerowie zamieszkali poza Helem. Najmniejsze opóźnienie w zejściu z burty powodowało spóźnienie na środek pływający dowożący kadrę do Gdyni i praktycznie trzeba było pozostać na okręcie, bowiem pociąg i autobus PKS osiągał Gdynię po ok. 2,5 godziny jazdy. Szydercy głosili, że w nagrodę służyli na Helu tylko dwaj oficerowie: dowódca flotylli i ówczesny komendant portu wojennego. Wszyscy inni - za karę...

Andrzej KARWETA, jako asystent został skierowany na ORP „Czapla” na stanowisko dowódcy działu okrętowego I, IV, V.

Oficerowi, który przybył na okręt natychmiast wyznaczano terminy egzaminów. 10 dni na zdanie znajomości okrętu i instrukcji oficera dyżurnego, miesiąc na samodzielne dowodzenie działem okrętowym i trzy miesiące na samodzielne pełnienie wachty. Andrzej KARWETA szedł jak burza. Wszystkie egzaminy zdał w terminie i tym samym zakończył asystenturę. Po kilku tygodniach wyznaczony został na stanowisko zastępcy dowódcy okrętu. I znowu wręczono mu indeks do egzaminów na samodzielne dowodzenie okrętem.

Będąc początkującym zastępcą dowódcy okrętu otrzymał pierwsze swoje mieszkanie w Helu. Dowódca flotylli docenił starania młodego oficera – dostał dwa pokoje z centralnym ogrzewaniem! To było wielkie wyróżnienie w tamtych czasach.

Ale nie zawsze było przyjemnie i miło...Andrzej raz podpadł i miał stawać do mnie do raportu. Już był zdo i jego zachowania były dokładnie obserwowane nie tylko przez dowództwo dywizjonu, ale również dowództwo flotylli. Ówczesny dowódca flotylli, oficer niezwykle wymagający co jakiś czas żywił się na okrętach. Przez tydzień na każdym okręcie, a w sobotę kończyło się jego żywienie ćwiczeniem ogólnookrętowym. Wszyscy służący w jednostkach – bez względu na kolor munduru – wiedzą co to znaczy mieć wysokiego przełożonego trzy razy dziennie w jednostce. Do dzisiaj nie wiem dlaczego owi wysocy przełożeni uważają swoją obecność w podległych jednostkach za wyróżnienie takiej jednostki. Przecież też byli podporucznikami. Dowódcy tego szczebla oddaje się honory gwizdkiem oficerskim. W owym czasie mówiło się, że „oficer okrętowy składa się: a) z gwizdka oficerskiego, b) z oficera właściwego”.

Na sygnał czterech dzwonków najstarsi stanowiskiem na okręcie udawali się (biegli, biegli...) w kierunku trapu, aby oddać honor gwizdkiem „baczność prawa burta”. Ppor. KARWETA – młody, perspektywiczny zdo na cztery dzwonki wybiegł na burtę, sprawdził kieszenie i przerażony wyciągnął rękę do oficera dyżurnego okrętu. Ten podał mu swój gwizdek, z którego wydobył się dźwięk niczym nie przypominający dźwięku gwizdka oficerskiego. Gwizdek był zapchany. Dowódca flotylli spojrzał na mnie i zaśmiał się szyderczym śmiechem wysokiego przełożonego... I dodał z ironią: „to jest ten twój najmłodszy, perspektywiczny zdo.” Najchętniej wskoczyłbym do basenu... Moja reakcja mogła być tylko jedna: do raportu! Oczywiście najmłodszy zdo nie został ukarany. Obronił go – nieżyjący już dzisiaj – mój szef sztabu u którego ppor. KARWETA był oczkiem w głowie...

Na ORP „Czapla” rozpoczynał swoją służbę zawodową w 13. dTR ppor. mar. mgr inż. Andrzej KARWETA – przyszły admirał floty i dowódca Marynarki Wojennej.

Trudne warunki służby na trałowcach sprzyjały scementowaniu i integracji kadry zawodowej. W dywizjonie nigdy nie było lizusostwa i innych – nazwijmy delikatnie – nieetycznych form robienia kariery. Mimo wielu uciążliwości pracy na okrętach był czas na rozrywkę i zabawę. Od początku lat siedemdziesiątych obchodzono bardzo uroczyście Święto Trałowców, goszczono górników i składano wizyty na Śląsku. Wydarzeniem każdego roku był Bal Trałowców, na którym bawili się wszyscy wolni od służb i wacht. Równie ważnym wydarzeniem był Bal Sylwestrowy Trałowców na którym bywało więcej „balowiczów” niż w Klubie Garnizonowym.

Na wielu balach bawił się z małżonką zajmujący kolejne stanowiska służbowe - od dowódcy działu okrętowego po dowódcę dywizjonu i awansowany na kolejne stopnie wojskowe – od podporucznika do komandora – Andrzej KARWETA - przyszły admirał floty i dowódca Marynarki Wojennej.

Nigdy nie przypuszczał, że w dywizjonie i na Helu pozostawi najpiękniejsze 20 lat swojego życia, że spędzi w dywizjonie bez przerwy 2/3 swojego marynarskiego życia z gwiazdkami, że zmieni dwa mieszkania w Helu, że przeprowadzi się do Gdyni dopiero w 1996 roku. Minęły lata. Nasze drogi rozeszły się i widywaliśmy się z Andrzejem KARWETĄ z okazji Świąt Trałowców, spuszczenia bander na okrętach, którymi kiedyś dowodziliśmy. Dopiero w 1999 roku, w którym jako pracownik Centrum Techniki Morskiej złożyłem roboczą wizytę kmdr. por. Andrzejowi KARWECIE – dowódcy 13. dTR. Był to rok wdrażania systemu wspomagania dowodzenia na modernizowanych i przebudowywanych na niszczyciele min, trałowcach proj. 206F. W opracowaniu był wówczas tzw. ekran taktyczny odwzorowujący na ekranach komputerów sytuację taktyczną wokół okrętu. Chciałem ustalić, co dowódca okrętu chciałby widzieć na tym ekranie. W czasie dyskusji wyszła ogromna wiedza i doświadczenie Andrzeja. Nie było chyba wówczas w Marynarce Wojennej drugiego oficera, który nie tylko znał bardzo trudną taktykę trałowania i minowania, ale także potrafił dowodzić okrętami z postawionymi trałami w morzu. A to już wielka sztuka – przy niewielkich odległościach w szyku kierować zespołem okrętów z trałami tak, aby utrzymywały one parametry szyku, nie splątały trałów, nie powchodziły na siebie i wytrałowały postawione miny.

Andrzej był dowódcą okresu przełomu. Do tej pory dowodził trałowcami, teraz miał dowodzić i trałowcami i niszczycielami min. Musiał się nauczyć tego sam, bo po prostu nikt tego jeszcze nie umiał, dokumentów natowskich było mało, tłumaczone były mało precyzyjnie.

Andrzej „z urzędu” był również sekretarzem komisji przyjmującej system wspomagania dowodzenia od jego wykonawcy. Miał wprawdzie wielu podległych mu członków komisji, wielu nawet z wysokich sztabów, którzy wszystko wiedzieli, ale tylko teoretycznie, bo na okręcie byli tylko w messie będąc na kontroli lub służąc na okręcie „pół roku z podróżą” schodzili z niego „ze względu na stan zdrowia” lub z pomocą „wujka z Warszawy” zwanego na okrętach „holownikiem”. Każdy z nich miał najwięcej uwag i dużo do powiedzenia. Dowódca dywizjonu cierpliwie słuchał, a następnie z pracownikami wykonawcy systemu sam sprawdzał na ile uwagi owych „doświadczonych zza biurka i komputera” oficerów są istotne dla wykonania zadania bojowego. Potrafił ich dyscyplinować i skutecznie wskazywać im „ich miejsce w szyku.”

Zarówno wówczas jak i dzisiaj twierdzę, że kmdr KARWETA był jedynym oficerem w tamtym okresie (1999 – 2002), który znał teorię wykorzystania niszczycieli min i który potrafił nimi dowodzić w morzu. Dowodem na to może być fakt, że w 2000 roku jako pierwszy Polak w czasie ćwiczenia „Baltops 2000" z powodzeniem dowodził międzynarodowym zespołem sił trałowych.

Po powrocie z tego ćwiczenia w Centrum Techniki Morskiej wiele godzin dyskutowaliśmy na temat niedociągnięć w pracy systemu wspomagania dowodzenia, dla których te ćwiczenia były praktycznym sprawdzianem jego kompatybilności z systemami sojuszników, co należy poprawić, co zrobić od nowa. Mogę śmiało powiedzieć, że dowódca dywizjonu żył modernizacją tych okrętów, które w tamtych latach były najnowocześniejszymi okrętami w naszej Marynarce. Można było zauważyć jednak, że jest zmęczony. Dowodził dywizjonem prawie sześć lat. Mieszkał już w Gdyni a dojazdy na Hel były uciążliwe. Państwo KARWETOWIE mieli już troje dzieci: najstarsza córka Maja kończyła III rok studiów, Kamil kończył III klasę LO, najmłodsza Ewa finalizowała II klasę LO.

Kmdr KARWETA otrzymał propozycję objęcia stanowiska zastępcy szefa Oddziału Broni Podwodnej w Naczelnym Dowództwie Sojuszniczych Sił Zbrojnych NATO na Oceanie Atlantyckim (SACLANT), na które wyraził zgodę i od kwietnia wydarzenia nabrały kosmicznego wręcz tempa. Poprzednik powrócił z USA wcześniej i wyjazd Andrzeja nastąpił już w maju. Rodzina dotarła do Norfolk 1 lipca po zakończeniu roku szkolnego i przetłumaczeniu dokumentów niezbędnych do kontynuowania nauki w Stanach Zjednoczonych.

Przez lata pobytu kmdr. KARWETY za granicą nasze kontakty ograniczały się do sms-owych życzeń świątecznych. Życzenia od Państwa KARWETÓW były nieszablonowe i niestandardowe. Ich życzenia były bardzo osobiste, cieplejsze od innych...

Spotkałem się z admirałem KARWETĄ - już dowódcą Marynarki Wojennej – kilkakrotnie, zawsze po godzinach pracy u niego w gabinecie, bądź na spotkaniach koleżeńskich, przeważnie z okazji pożegnania z mundurem oficerów pełniących kiedyś służbę na trałowcach. Ginął wówczas dystans, następował wirtualny powrót do dawnych lat, wspomnienia z początków służby na Helu i słowa Andrzeja: „a wiecie, że Marian w 83 roku chciał mnie karać?” I gdy ktoś zapytał z niedowierzaniem: a za co Panie Admirale? - Andrzej z uśmiechem od ucha do ucha odpowiadał: „za gwizdek, za gwizdek...”.

Takim w mojej pamięci pozostał dowódca Marynarki Wojennej RP admirał floty Andrzej KARWETA – w młodości dowódca ORP „Czapla”, ORP „Mewa” i 13. Dywizjonu Trałowców.



Uwagi na temat strony kieruj do Webmastera.
© 2012 SO Marynarka Wojenna. Wszelkie prawa zastrzeżone.